Dolina Wież

***

– Paweł oddał mi książkę. Przyniosę ci ją jutro. Zadzwonię rano.

Ale rano żadne z nas nie sięgnęło po telefon. Tamten czerwcowy dzień nie wstał szary, jak zwykle, lecz powitał nas błękitem czystego nieba, na które mozolnie wypełzło słońce. Wyciągnęło zza grani macki promieni i musnęło korony drzew, które w odpowiedzi wybuchły feerią zapachów. Wdychałam je z rozkoszą, maszerując równymi krokami po tarasie. Jak żołnierz na warcie, czy raczej jak aktor grający żołnierza – bo przecież nie chciałam pożaru, ani nie wierzyłam, że może się przydarzyć. Ot, wygłupy. Tylko dlaczego starałam się nawet nie mrugać?

I nagle biała smuga uniosła się leniwie spomiędzy gałęzi i popłynęła ponad wierzchołki drzew. Wiatr szarpnął nią, ale nie zdołał jej rozwiać. Zamarłam, wytężając wzrok. W miejscu, gdzie promienie słońca ześlizgnęły się po skałach i spoczęły wśród zieleni, kotłował się biały dym. Chwyciłam spoconą ręką za telefon i czekałam. Nie mogłam podnieść alarmu bez potrzeby. Słońce dokonało ostatniego, heroicznego wysiłku i wyskoczyło wreszcie wysoko nad szczyty ocieniające las. A ten posłał mu na spotkanie dziesiątki białych obłoków, łączących się w ciężkie kłęby i wspinających na granie. Mgła. Do południa zasnuwała już całą dolinę u mych stóp, a po piętnastej zmieniła się w ciężkie, nisko zawieszone chmury.

Nigdy nie przyznałam się chłopakom, że tamtego dnia przez kwadrans, wbrew wszelkiej logice, wierzyłam w pożar. Nie miałam wątpliwości, że Paweł i Edward przeżyli to samo, ale była między nami milcząca zgoda na to, by o sprawie nie wspominać. Każdy z nas wstydził się, że starczyła chwila złudzenia, by cała pielęgnowana troskliwie obojętność okazała się być udawana. Raz tylko wódka zdradziła Pawła, gdy w dwa dni później powiedział:

– Rozmawiałem wtedy z centralą. No… Wiecie, kiedy. Najpierw dyżurny był zaskoczony, że w ogóle ktoś jeszcze w Dolinie Wież siedzi. Więc wyjaśniłem mu, że pełnimy tu obowiązki z największą starannością. No, pochwalił nas. Naprawdę pochwalił. Nawet mi przerwał i mówił, jak to źle, że dyrekcja ostatnio o nas nie pamiętała. Od niego wiem, że teraz to ważne, żeby pilnować. Od niego, więc sprawdzone. Zapowiadane są upały, a do tego biolodzy przyjadą badać florę naszego lasu. A wiadomo, człowiek to zawsze zagrożenie. Zaprószy ogień, zostawi śmieci. Wiecie, jak to jest – perorował pijackim tonem, a profesor Edward mu gorliwie potakiwał. – Wszystko mi to przedstawił ten człowiek z centrali. Sprawdzone.

– To chyba zostaniesz… – odpowiedziałam.

– Góra tydzień albo dwa. Aż się pogoda znów popsuje. Bo się popsuje.

Popsuła się trzy tygodnie później, gdy biolodzy wyjechali. Na pożegnanie Edward zaprosił ich do siebie na pogawędkę. Dzwonił potem, przejęty.

– Mamy pod stopami skarb i nawet o tym nie wiemy. Podobno takich gatunków, jakie tu znaleźli, już w całej Europie nie uświadczysz. Kazali dbać, pilnować.

Pilnowaliśmy. Wciąż we trójkę, bo Paweł dogadał się z nowym kurierem albo może dlatego, że gotów był poświęcić życie dla dobra trzydziestu dwóch odmian bardzo rzadkich porostów. Zresztą wszyscy byliśmy gotowi. Kochaliśmy tę naszą dolinę i wieże, na których wreszcie nadzieja i wola walki były wstydliwe, a nie oczekiwane. Gdzie mogłam się schować przed „dasz radę”, „nie możesz odpuścić” i „warto jest walczyć o każdy dzień”.

***

I tak aż do grudnia, który przyszedł do nas nieproszony. Przemoczony kurier przyniósł Edwardowi kartkę świąteczną od synowej. Trochę kiczowatą, z krótkimi życzeniami rozstrzelonymi na odwrocie i zamaszystym podpisem wraz z datą. Przypomnieliśmy sobie wtedy na moment ten zewnętrzny świat i struchleliśmy. Choć każde z nas przeczuwało wcześniej, że Dolina Wież trwa wiecznie niezmienna, to teraz mieliśmy namacalny dowód. Edward przyniósł go do mnie w obłożonej starą gazetą, cienkiej książce. Na drogę opakował ją szczelnie foliówką, a mimo tego, gdy mi ją dał, była wilgotna.

– Przeczytaj… Może ty jeszcze… – popatrzył na mnie ze szczerą troską.

Podeszłam do nieruszanej od miesięcy sterty książek „do przeczytania”. Uderzył mnie widok kolorowej pleśni porastającej ich grzbiety.

– Nie odkładaj. Pójdę, a ty usiądź i przeczytaj – poprosił Edward tonem straceńca. – Bo ty masz jeszcze po co wracać.

Nie zauważyłam, kiedy tak tragikomicznie schudł. Twarz mu się wydłużyła, oczy stały się wyłupiaste i płonęły gorączką. „Prorok oczywistości” – zaśmiała mi się w głowie obojętność. Tak naprawdę wszyscy troje mieliśmy po co wracać. I właśnie dlatego trwaliśmy tutaj, zapijając deszczem nadzieję na to, że coś nas czeka. Bo w istocie była naszym przekleństwem. Bo czekało, tylko nie to, czego byśmy chcieli, lecz to, na co nadzieję mieć wypada. Trzymałam tę nieszczęsną książkę w ręku i przez szary papier gazety czułam jej treść. Edward zachęcił mnie gestem. Rozchyliłam okładki i wtedy Dolina Wież postanowiła sobie zadrwić z nas raz jeszcze.

„Pożar” – żadne z nas tego nie powiedziało, bo rozczarowanie czerwca tkwiło w sercach zbyt mocno. Ale teraz był. Niewątpliwie, ewidentnie, niezaprzeczalnie. Mimo ciężkich chmur i deszczu lejącego się z nieba. Nie był kolejną złudą nadziei, która wymknęła się spod kontroli. Był kolejnym znakiem, że nie warto jej ulegać. Nie uzasadniał naszej obecności, raczej podstępnie nas pognębiał. Bo ktoś faktycznie zaprószył ogień. Nie archeolog i nie biolog, i nie żaden z hipotetycznych turystów, którzy nigdy tu nie dotarli. Płonęła nadbudówka na wieży Pawła…

Potem był Edward z telefonem w ręku, próbujący przekonać zdumionego dyżurnego, że naprawdę dzwoni z Doliny Wież. I bieg bez oddechu przez skąpany w wodzie las. I wreszcie Paweł z wyrazem twarzy przestraszonego dziecka i odbiciem ognia w oczach. Odetchnęliśmy z ulgą. Obudził się w porę. Żył, ale zbiegając z wieży potknął się na schodach i złamał nogę. Siedzieliśmy więc we troje w krzakach, z dala od jaskrawej poświaty ognia i patrzyliśmy na helikopter gaśniczy tańczący nad płomieniami jak ćma. Szczęśliwie, nieustannie lejący deszcz sprawił, że las pozostał nietknięty.

Dwa dni później, razem z grupą robotników, przyjechał do nas człowiek z centrali. Suchy, w swoim eleganckim garniturze wciśniętym pod plastikowy płaszcz, głosem z innego świata pochwalił nas za profesjonalne zachowanie „w obliczu zagrożenia katastrofą”. Podkreślił trzy razy, że „niezamontowanie piorunochronów było straszliwym niedopatrzeniem, którego przyczyny już badają” i że administracja… Coś tam, coś tam…

Zaproponował Pawłowi wyjazd z Doliny na czas rekonwalescencji, ale ten wręczył mu stoper i, mimo gipsu na nodze i trzęsionki trzeźwiejącego pijaka, zbiegł z wieży i wbiegł z liściem paproci w ręku na znak, że nie oszukiwał. Potem, gdy we dwóch ruszali podziwiać prace helikoptera, pomagającego w usuwaniu szkód, Paweł posłał mi pełne wdzięczności spojrzenie. Niepotrzebnie. I tak musiałam potwierdzić jego wersję o piorunie. Inaczej zdradziłabym przed sobą, że mi zależy. A miało nie zależeć. I tylko przez chwilę byłam zła, bo to nieme „dziękuję” tak bardzo przypomniało mi Lenkę w jej ostatnich dniach. Wyszłam spod dachu w objęcia obojętności. Potem wróciłam, zdjęłam eleganckie ubranie i wcisnęłam je do szafki, której zawiasy zżerała rdza.

***

Kinia,

Wiem, że w ostatnich latach przed twoim wyjazdem nie układało się między nami. Domyślam się też, że teraz oddychasz wreszcie pełną piersią – w górach, bez konieczności walki o małą. Ale tęsknię. Dałaś mi dwa lata na przemyślenia i”…

Dwa lata? Znów przyszedł do mnie upływający czas. Ubrany był w kwieciste słowa i to jedno, podkreślone na środku strony, oś symetrii całego listu: „umarzam”. Odłożyłam kartkę od siostry na omszoną stertę książek przeczytanych. Wzrok przewędrował po pordzewiałej półce i zatrzymał się na tym drugim stosie. Na pożółkłej okładce zrobionej z gazety, której litery dawno już stały się nieczytelne. Sięgnęłam pewną ręką po książkę. Z zapałem i ufnością, z jaką zwracałam się do literatury zanim ze stronic spełzła do mojego życia. Żadna powieść nie mogła już zburzyć mojej wieży w deszczu.

Strona 2 z 2

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *