Wielcy jak góry (część 2.)

Rany moje i Detere goiły się szybko. Hernos wyżył, lecz przez następne dni nie był w stanie sam wrócić do pobratymców. Podtrzymując go wkroczyłem wreszcie między szałasy, w kwaśny odór zarazy, który wisiał nad obozem pomimo potężnych górskich wiatrów. Stchórzyłem tam. Stchórzyłem nie wobec oskarżycielskich spojrzeń wojów, ponurych min łowców, ani wreszcie agresywnych obelg mego brata i ukochanego wroga Derhila, który rządził pod moją nieobecność. To wszystko przyjąłem dumnie, z niczego się nie tłumacząc, a jedynie zdając suchą relację o tym, czego się dowiedziałem. Nagle jednak obok mnie wyrosła stara kobieta w lekkiej sukience z płótna, obszytej w talii i na rękawach futrem.

– Farite chce cię widzieć – przerwała moją rozmowę z Derhilem tak bezceremonialnie, jak tylko moja matka mogła sobie pozwolić.

Odruchowo powiodłem wzrokiem w stronę osłoniętej skórami niszy, którą wskazała. Skinąłem głową i gestem odprawiłem Derhila. A potem całe plemię było świadkiem mojego strachu. Patrzyli jak dotykam dłonią zasłony i jej nie odsuwam, jak obracam się plecami do swojej chorej kobiety i pospiesznie ruszam z obozowiska. Mignęło mi spojrzenie brata. Była w nim złośliwa życzliwość i satysfakcja. „Już nawet ty nie umiesz udźwignąć tego ciężaru?” – pytał tryumfalnie. Bo ona powinna dawno już nie żyć. Chorowita i niezdolna wydać na świat silnego potomka. To dla niej jeden jedyny raz sprzeciwiłem się prawom. Dla niej błagałem o łaskę. Teraz zaś bałem się na nią spojrzeć. Naprawdę się bałem. Stchórzyłem.

Uciekłem do Detere, kąsany poczuciem wstydu. Musiałem to sobie powiedzieć szczerze. Uciekłem do niej, do jej śmiechu, niezdarnych przemian i siły małego, ale piekielnie żywotnego stworzenia. Kiedy wszedłem do jaskini, wylizywała sobie rany na dłoni. Jej język przypominał język psa, choć poza tym była bardziej ludzka niż zazwyczaj. Popatrzyła na mnie z miną, jaką młody chłopak kwituje pierwszą zdobycz na polowaniu. To był jej sukces. Odkryła coś o sobie. Ja o sobie również. Twarz, której wcześniej nie znałem.

***

Myśl o Farite wypłoszyła mnie z plemienia na dłużej. Hernos, gdy tylko odzyskał siły, znów zaczął do mnie zachodzić, choć często go unikałem. Wolałem obserwować dziecko uczące się swojej dzikiej natury. Wciąż kontynuowałem poszukiwania, ale łapałem się na tym, że więcej uwagi poświęcam omijaniu ludzkich szlaków niż wypatrywaniu druidów. Kiedy pierwszy raz umyślnie skryłem się przed Hernosem, pojąłem, że gdzieś popełniłem błąd. Nie chciałem wychowywać Detere, by nie odebrać jej wolności, a zdało się, że to ona mnie wychowała. Zebrałem się w sobie i zaszedłem mu drogę, gdy wracał do gniazda.

– Twoja kobieta urodziła martwe dziecko – powiedział bezbarwnym tonem, próbując patrzeć mi wprost w oczy tak, jak uczyniłby to jego ojciec. – Sama zaś jest umierająca. – Uciekł wzrokiem, ale powiedział to z pogardą, jaką znałem z ust Derhila.

– Wytrwa – odparłem, bo chociaż nie umiałem teraz jej wesprzeć, to musiałem chociaż w nią wierzyć. – Powiedz jej – osobiście, nie poprzez wojów czy kobiety – że wrócę po kolejnej burzy i zaprowadzę plemię do zdrowych wód i bezpiecznych dolin. Musi mieć siłę na tę wędrówkę.

Hernos przykląkł, przycisnął pięść do ziemi, po czym pożegnał się i ruszył powoli w dalszą drogę. Coś jednak zagnało go z powrotem do mnie. Przyszedł z pierwszymi błyskawicami, które, jeszcze milczące, zwiastowały koniec mojej tułaczki. Zmęczony i trawiony niespokojnymi myślami, ledwo trzymał się na nogach, gdy stanął przy ognisku. Chciałem, by usiadł i odpoczął, ale on począł mówić:

– Powinienem był ci powiedzieć jeszcze coś, Ryst. Nie będzie wędrówki po burzy. Nie będzie po burzy miejsca dla ciebie w plemieniu, gdyż albo nie będzie już plemienia, albo Derhil na zawsze pozostanie wodzem. – Dałem mu ponownie znak, by usiadł, ale odmówił ruchem głowy. – Gdy uciekłeś wtedy z gniazda, Derhil zdecydował, że nie będziemy czekać biernie na zagładę. Udowodnimy Tyyine, że jesteśmy ich godni. Łowcy donieśli, że na Wietrzyskach stoi nieliczne obozowisko. Treserzy druidów wraz z kilkoma oficerami i nielicznymi żołnierzami.

„I druidami” – uzupełniłem w myślach, ale zaciekawiony, słuchałem.

– Nowy wódz przysiągł starszym i wojom, że nim przyjdą kolejne deszcze, odzyskamy tę ziemię. Łowcy od wielu dni ukradkiem obserwują wroga z Wschodzącego i ścian Ganny. Na żebra Ganny przenosi się też gniazdo. Lada moment wszystko będzie gotowe. Przed nawałnicą rzecz się rozstrzygnie.

Przypatrywałem się wykrzywionym wąskim ustom i nerwowym tikom przechodzącym przez surową twarz młodego mężczyzny, słuchałem tonu. O Wietrzyskach mówił z podnieceniem – jedna z najwyżej położonych hal była bowiem jak wyciągnięta do nas życiodajna ręka dolin. Zawsze pełna bujnej roślinności, przyciągająca zwierzynę, poprzecinana lśniącymi w słońcu strumieniami, kusiła. Derhil wierzył, że samobójczym ruchem odzyska szacunek gór i przychylność druidów. Trudno mi było ganić tę wiarę, bo i sam kiedyś ją dzieliłem, a nie dałem mu dowodów na to, że moja ścieżka gdzieś wiedzie. Ale popełniał jeden błąd.

– Derhilowi przypomnij, czym jest deszcz – wycedziłem – i każ mu raz jeszcze rozważyć swój ruch. Przypomnij, że choć jest potężną podporą gniazda, wodzem pozostaję ja. I wzbraniam mu tego, co chce uczynić. Mojej kobiecie zaś zanieś słowa, które ci wcześniej powiedziałem.

Wziąłem na ręce Detere, która spała nieopodal, obrośnięta gęstym, niedźwiedzim futrem. Hernos uznał to za znak zakończenia rozmowy. Wkrótce jego kroki ucichły w oddali i pozostałem tylko z równym oddechem druidki. Znałem Derhila i wiedziałem, że zrobi, co sobie postanowił. I świadomość, że nie uciekniemy już od tej próby, napełniała mnie lekkością. Dziwna to była lekkość, gdy szła za nią świadomość, że moi pobratymcy chcą się rzucić na samobójczą walkę. Pamiętałem obozowisko ludzi równin, o którym opowiadał Hernos, nigdy jednak nie poważyłem się do niego zbliżyć, mimo że miałem nadzieję odnaleźć wśród tresowanych tam bestii matkę Detere. Nie byli liczni, ale zorganizowani i doskonale ułożyli bestie. Derhil, choć doświadczony i sprytny, tym razem przeliczał się z siłami. Ludzie równin byli na niego gotowi. Otoczeni ścianami, z których w każdej chwili mógł nadejść atak, strzegący siły, która w tej wojnie stanowiła o wszystkim, musieli być czujni. I byli. Mieli na podorędziu wiele par orlich oczu, a kiedy było trzeba, to i lisich uszu i psich nozdrzy.

W ciemnościach jeszcze ruszyłem ku masywom okalającym Wietrzyska. Świt nastał ciemny, podobny nocy, wciąż jednak nie spadła kropla deszczu. Wyszedłem powyżej żeber Ganny, gdzie pod nawisem skalnym zostawiłem Detere i jąłem schodzić wąskim żlebem ku dolinie. Zważałem, by nie zdradzić swojej obecności memu plemieniu, które tkwiło poukrywane w niszach, pod osłoną głazów i szarych skór. W nadchodzącym chaosie chciałem znaleźć i swoją szansę. Im niżej schodziłem, tym więcej dostrzegałem łowców i wojów. Podzieleni na małe grupki przemykali się od kryjówki do kryjówki. Błyskawice wyławiały cienie w skalnych niszach i przeglądały się w stali zdobycznych mieczy.

Naraz niebo zmieniło kolor. Potworna błyskawica rozdarła poziomo grube chmury. Za nią potoczył się grzmot, tak potężny, że przygniatał do ziemi. Gdy zaś on wybrzmiał, zawtórował mu dramatyczny krzyk sokoła wirującego opętańczo ponad nami. Głos ptaka sprawiał, że skóra cierpła na karku, ale jego sylwetce i ruchom daleko było do dostojności drapieżnika. Szamotał się, skrzydła pracowały nierówno, zdawały się zresztą być niesymetryczne – jakby każde przyprawione z innego ptaka.

Zmartwiałem, poznając Detere i usiłując zrozumieć jej opętańczy podniebny taniec. Nagle jakiś kształt wyrwał spomiędzy kamieni i wzbił się pionowo w niebo ku druidce. Potężne szpony przeorały grzbiet i skrzydła mojej dzikiej podopiecznej. Krzyk zakończył się przesyconym bólem jazgotem, gdy pozszywana z kilku ptaków istota spadała między kamienie nieopodal obozowiska moich pobratymców. Wszystko w jednej chwili stało się jasne – jeszcze zanim seria poziomych błyskawic wskazała mi nieruchome sylwetki przyczajonych druidów podchodzących mój lud ledwo o kilka kroków ode mnie.

Strona 2 z 3

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *