Antoine de Saint-Exupéry, „Mały Królewic” (w przekładzie na gwarę podhalańską Stanisławy Trebuni-Staszel), Media Rodzina, 2020
Na wstępie powiem, że to nie będzie recenzja z prawdziwego zdarzenia. „Mały Książę” jest lekturą tak powszechnie znaną i tak szeroko interpretowaną i komentowaną, że nie czuję, by moje przemyślenia z nią związane mogły wiele wnieść. Podobnie moja nikła znajomość gwary podhalańskiej absolutnie nie uprawnia mnie do oceny przekładu.
Więc o czym ten wpis?! Jak w tytule – o zauroczeniu.
Większość czytelników w pewnym momencie poznaje jak wiele zależy od tłumaczenia. Czyta książkę w oryginale a potem konfrontuje z nią przekład lub zwyczajnie po latach sięga po powieść, która kiedyś zauroczyła… i ledwo ją poznaje ze względu na nowe tłumaczenie. Wśród fanów niektórych pozycji trwają wieloletnie spory o prymat jednego przekładu nad drugim. Prawie każdy miłośnik „Władcy Pierścieni” czy „Mistrza i Małgorzaty” bez wahania wskaże swój ulubiony. Niejednokrotnie sama byłam stroną takich dyskusji. Przywykłam do dwóch perspektyw: oryginał vs. przekład lub tłumaczenie A na dany język vs. tłumaczenie B na ten sam język. Teraz, za sprawą „Małego Królewica”, dostałam szansę, by spojrzeć na sprawę z zupełnie nowej strony. I było to bardzo ożywcze!
Gwara podhalańska, choć będąca odmianą języka polskiego, dla osoby nieposługującej się nią na co dzień (czyli takiej jak ja), jest w zasadzie jak obcy język. Wciąż jednak bliski i zrozumiały na podstawowym poziomie. Jego „egzotyczne” czy w pewien sposób (dla mnie) nostalgiczne brzmienie przywołuje inne emocje niż lektura po polsku. I moim zdaniem te emocje były „Małemu Księciu” potrzebne.
Bajkowo-filozoficzny świat „Małego Księcia”, ubrany w podhalańskie szaty, staje się dla nieobeznanego z gwarą czytelnika jeszcze bardziej baśniowy. Wyraźnie odmienny język dystansuje, sugeruje, że gdzieś między prostymi obrazami kryją się tajemnice, zachęca do podążania za nimi. Czytając „Małego Królewica” miałam wrażenie, jakbym podglądała nieznany i nieprzeznaczony dla mnie świat. Lektura, którą miałam już za nieco wyeksploatowaną, nagle na powrót stała się przygodą. Język wymuszał nieco wolniejsze czytanie, co też dawało dodatkową przestrzeń do przemyśleń nad tekstem. Paradoksalnie w Małego Królewica łatwiej mi było uwierzyć niż w Małego Księcia. Łatwiej zaangażować się emocjonalnie w jego opowieści o planetach czy uśmiechnąć, gdy poprosił
– Piéknie cie pytom, narysuj mi owiecke.
Dużą radość sprawiła mi też nauka towarzysząca czytaniu „Małego Królewica”. Myślę, że dla każdego „gwarowego laika”, którego tatrzańskie klimaty pociągają i zagłębiał się w opowieści Jalu Kurka czy Kazimierza Przerwy-Tetmajera istnienie przekładu bardzo popularnej książki na mowę Podhala jest nie lada gratką. Umożliwia przy okazji lekkiej lektury porównanie doskonale sobie znanych fragmentów. Poszukanie różnic czy słówek, którym odruchowo przypisywało się błędne znaczenie.
Sami zresztą sprawdźcie:
– Co ty tu robis? – spytoł sie pijoka, co go zastoł, kie tyn siedzioł w cichości nad pudłem próznyk flasek i nad pudłem pełnyk flasek.
– Pijem – odpedzioł smentnie pijok.
– A cemu pijes? – ciongnon dalyj Mały Królewic.
– Co zabocýc – pedzioł pijok.
– Ale co zabocýc? – dopytowoł Mały Królewic, bo zobiéło mu sie zol pijoka.
– Coby zabocýc, ze sie hańbiem – wyznoł pijok i spuściél głowe.
– Cemu sie hańbis – nie popuscoł Mały Królewic, bo fcioł mu pomóc.
– Hańbiem sie, ze pijem – skońcéł pijok i zatraciéł sie w swojej niemocy.
„Mały Królewic” może być świetną „rozgrzewką” przed obszerniejszymi lekturami, a dla wnikliwych oferuje dodatkowo krótki słowniczek i porady dotyczące wymowy.
Co więcej pozwala się z gwarą podhalańską dosłownie osłuchać. Do eleganckiego wydania ozdobionego „obrozkami autora” dołączony jest audiobook, czytany zresztą przez autorkę przekładu. Choć zazwyczaj nie jestem entuzjastką audiobooków, to temu poświęciłam czas z dużą przyjemnością i zachęcam, żebyście zrobili to samo.
Dla porządku dodam jeszcze, że wydawnictwo Media Rodzina nie ograniczyło się do przekładu „Małego Księcia” na gwarę podhalańską. W katalogu znajdziemy także „Małego Princa” (po śląsku) czy „Księcia Szaranka” (w gwarze wielkopolskiej). Jeśli efekt tych tłumaczeń jest tak samo dobry jak w przypadku „Małego Królewica”, to na pewno pozycje warte poznania.
Pomysł przełożenia „Małego Księcia” na gwarę podhalańską od początku mi się podobał, ale realizacja przerosła oczekiwania. Jednocześnie odświeża tę filozoficzną opowiastkę, budzi nowe emocje, jak i przybliża na przykładzie dość prostego języka mowę Podhala. Do mojego serca ta książka trafiła. A, jak pamiętacie:
Nicym nie widzi się tak dobrze jako sercem. Nowoźniejse jes to, cego ocý nie widzom.