Edward Marszałek, „Lutek co miał szałas na połoninie”, Wydawnictwo Ruthenus, 2020
Na początku tej recenzji, pozwolę sobie na krótki, osobisty wstęp. Nie dlatego, bym uważała, że kogoś ciekawi moje życie, tylko dlatego, że odbiór recenzowanej dziś książki może być bardzo różny w zależności od posiadanych doświadczeń bieszczadzkich…
… a ja ich mam bardzo mało. Przed sięgnięciem po „Lutka, co miał szałas na połoninie” postać Ludwika Pińczuka była mi zupełnie nieznana. Nie bywałam w (nieistniejącej już) Chatce Puchatka, nie miałam okazji poznać jej gospodarza, ba, nawet Połoninę Wetlińską widziałam jedynie z oddali. Podejrzewam, że na kogoś, kto doświadczył wieczorów w tym bieszczadzkim schronisku, widywał Lutka i Dorotę, książka pióra Edwarda Marszałka może działać mocniej (albo po prostu inaczej?). Dlatego chciałam zaznaczyć, że patrzyłam na nią z perspektywy bieszczadzkiego laika. Dodawszy to zastrzeżenie, przejdę do rzeczy.
Historia Ludwika Pińczuka – bieszczadnika, który w trudnych latach sześćdziesiątych de facto stworzył schronisko na grzbiecie połoniny – w zasadzie jest biograficznym samograjem. Już sięgając po książkę czułam, że to opowieść, która zwyczajnie musi ciekawić… A nie wyobrażałam sobie nawet w połowie, jak bardzo.
Lutek otrzymuje w książce przydomek „polskiego Robinsona” i nie jest on ani trochę przesadzony. Pierwsze rozdziały to obraz fascynującej podróży. Najpierw rodziny Pińczuka, która do Polski trafiła z ówczesnej Jugosławii (i bynajmniej nie trafiła w Bieszczady), później samego Lutka, który zapragnął zamieszkać w górach. Historia jego walki z przyrodą, z bieszczadzkimi zimami spędzanymi w ziemiankach, z głodem, biedą. Imania się ciężkiej pracy najróżniejszej maści, nawiązywania kontaktów, budowania pierwszych schronów dla turystów, współpracy z rozpoczynającą działalność lokalną grupą GOPR. Ogromną zaletą książki jest to, że znaczną część wspomnianych historii dostajemy de facto od samego Lutka. Edward Marszałek opublikował bowiem szerokie ustępy z notatek Pińczuka, który, zwłaszcza na początku, prowadził je bardzo skrupulatnie.
Generalnie autor często oddaje w książce głos jej bohaterowi oraz jego znajomym i przyjaciołom. Sam jest prawie niewidoczny. Tworzy to przyjemne wrażenie „gawędy”, może natomiast wprowadzać momentami chaos. Większość faktów podana jest z grubsza chronologicznie, ale chwilami następują pewne przeskoki, w których czytelnik, nie śledząc starannie dat, może się nieco zgubić (np. czy w danym momencie Lutek już mieszka na połoninie, jeszcze na niej mieszka, czy znów na niej mieszka). Są to jednak drobne mankamenty, które nie wybijają specjalnie z rytmu czytania. Kolejne konne wyprawy Lutka, akcje ratownicze, anegdoty ze spotkań z turystami itd. pochłaniają wystarczająco. Dla tych zaś, którzy szukają porządku, na końcu książki znajduje się zwięzły spis najważniejszych dat.
W pewnym momencie – mniej więcej od powrotu Lutka na Połoninę w 1986 roku – dynamika opowieści nieco spada. Cóż, trudno się dziwić – tak jak Chatka Puchatka na dobre wrasta w krajobraz Bieszczad, tak i historia musi się nieco ustatkować. Wciąż oczywiście nie brakuje przygód i wypadków, ale miejscami opowieść nieco się dłuży. Myślę, że to są fragmenty, które szczególnie miło czyta się osobom, które w schronisku na Wetlińskiej bywały. Dla tych zaś, które słuchały Wolnej Grupy Bukowina miłym akcentem zapewne będzie poświęcenie miejsca Wojciechowi Bellonowi czy też Władkowi Nadopcie.
W końcowej części książki czytelnik znajduje jeszcze wypowiedzi ludzi mediów o Ludwiku Pińczuku oraz krótki list dyrektora Bieszczadzkiego Parku Narodowego odnośnie do wywołującej kontrowersje przebudowy schroniska. Z mojej perspektywy były one raczej zbędnym „rozpychaczem” książki, choć zdaję sobie sprawę, że ten ostatni może być istotny dla wszystkich zainteresowanych dalszymi losami chatki na Połoninie Wetlińskiej.
Wspomnę jeszcze, że bardzo dobre wrażenie zrobiła na mnie szata graficzna książki. Od melancholijnej fotografii na okładce, przez morze zdjęć, które przybliżają zarówno sylwetkę bohatera biografii, jak i bieszczadzkie realia, aż po detale takie jak otwarcia rozdziałów, czytelne wyróżnienie cytatów i wspomnień itd. Wydanie jest bardzo staranne, co dodatkowo zwiększa komfort czytania.
Dodając wszystkie wspomniane wyżej elementy dostajemy więc przyjemną, luźną lekturę, trochę przygodową, trochę melancholijną. „Lutek co miał szałas na połoninie”, to zaskakuje swoimi pomysłami, to robi wrażenie ciężką i konsekwentną pracą. Przez pryzmat jego doświadczeń widzimy zmiany, jakie zaszły przez lata w bieszczadzkim ruchu turystycznym. To na pewno książka z gatunku tych wyrażających tęsknotę za starymi czasami, ale nie ma w niej zadęcia czy pouczającego tonu. Warto po nią sięgnąć, by „zobaczyć” Bieszczady, o jakie dziś trudno – dzikie i puste.