Od tamtego dnia coś się w górach zmieniło. Nie ogólnie – względem mnie. Czułem się uwodzony, hipnotyzowany. Ich ciężar zawisł mi w myślach i odbił się w mocy. Starczyło spojrzenie, by rozpękały się kamienne podmurówki naszych domostw i w proch sypały głazy. Tyyine wabiły mnie, by żadnego mojego ruchu nie pozostawić bez konsekwencji. Zaczęto to dostrzegać, więc szukałem sobie prac w reglach, choć każda chwila z dala od skał rozbudzała tęsknotę za nimi. Kochałem te góry i nienawidziłem ich przewrotności. We śnie biegłem rozpaczliwie ku pożerającym zachodzące słońce zębom turni, zostawiając za sobą rumowiska. Wiedziałem, że zetrę je w proch, ale nie mogłem się zatrzymać. Czasem, przekraczając ze świtaniem krąg ognia, zatapiałem spojrzenie w oczach starej Umire. W nich mogłem bez obaw podziwiać odbicie gór.
To Umire właśnie przyprowadziła do mnie Seemę, gdy zrąbywałem drzewa pod naprawę chałup. Od odejścia Nawałnicy minęła ledwo dekada, więc zaskoczony byłem jak wiele się zmieniła. Ci, których wsparła, z wdzięczności obdarowali ją przepięknymi szatami o barwach zmiennych jak kolor morza, a w ciemne włosy o granatowym poblasku wpletli jej diadem ze skutego mrozem kwiecia. Wiele zmieniło się też w jej postawie. Urosła z dumy, nabrała lekkości Pustoszącego, który udowodnił sobie swoją wartość. Czułem się przy niej mały i podły, tak rąbiąc drwa wśród spękanych na żwir głazów. Był upał, a ja pracowałem ciężko, przywołała więc jednym gestem chmurę, która zakryła słońce.
– Nie potrzebujemy tu burzy – upomniałem ją.
– Nie będzie burzy – odparła z uśmiechem.
Był w nim tryumf i miała do niego prawo. Przez kolejne dni często pojawiała się przy mnie. Przydatność dla świata zmazała jej dotychczasowe winy i uchroniła przed ponownym uwięzieniem. Kiedy po raz kolejny, jak gdyby nigdy nic, Seema przywołała dla mnie ożywczy deszcz, a potem stłamsiła w sobie instynkt przemienienia go w śmiercionośną nawałnicę, nie wytrzymałem:
– Jak to zrobiłaś? Powiedz mi, jak to osiągnęłaś?
Wzruszyła ramionami.
– To i tak nic nie warte. Nie da ci tego, czego pragniesz. Wręcz przeciwnie. Wystawi cię na kpiny i krzywdę.
Błysnęły w jej oczach zawiedzione marzenia i długie lata upokorzenia. Zrozumiałem, że to dla Tyyine okiełznała swoje siły, a one pokazały jej, że to wciąż nie dość. Przez chwilę znów była tak mała i żałosna jak ja. Chmury nad nami bluzgnęły wodą i rozbrzmiały gromami. Tylko wspomnienie – tak niewiele wystarczyło. Zobaczyłem swoją przyszłość psa szarpiącego się na uwięzi niemych szczytów i zadrżałem z nienawiści. W oddali niebo plunęło ogniem. Poczułem, jak piorun odłupuje ze szczytu kawał skały i przeszedł mnie dreszcz przyjemności. Spojrzeliśmy sobie w oczy.
– Jeszcze zobaczymy, kto kogo pierwszy skrzywdzi – syknąłem. – Naucz mnie, błagam. Dostaniemy to, czego pragniemy. Razem możemy je zetrzeć w pył, więc lepiej niech pojmą, że z nami się nie igra.
Hołubiłem tę butną, przesyconą nienawiścią myśl, przekonany, że w niej tkwi moja motywacja. Wyobrażałem sobie ten moment, gdy opanowując swój dar wchodzę na szczyty, a potem uwalniam go w zemście za lata zwodzenia i kpin. W tym czasie niemalże porzuciłem pracę na rzecz wioski. Chodziłem jak psiak krok w krok za Seemą i chłonąłem jej słowa. Patrzono na to czujnie, ale pobłażliwie. Umire powiedziała, że nie jeden przede mną próbował wkraść się w łaski Nawałnicy i prosił o nauki. Pozwolono mi więc korzystać z szansy, jaką otrzymałem.
– Na początek przestań myśleć o tłumieniu czegokolwiek. O panowaniu. Tak naprawdę, jak każdy – jak Krzewiciele, jak Wołający, jak Kojący – chcesz rozwinąć swój dar. Tak bardzo, bardzo głęboko – to mówiąc bawiła się towarzyszącym nam obłokiem.
Zaszliśmy daleko od wioski. Tam, gdzie las reglowy zmieniał się w łagodne, pofalowane łąki. Gdzie spod korzeni nie łypały białe głazy, a ścieżek nie tworzyły kamieniste koryta wyschniętych strumieni.
– Masz pod stopami kamienie?
– Nie.
– Bzdura! Korzenie gór rozrastają się głęboko i daleko. Są i tu. Skoro ja to wiem, jakim cudem ty tego nie czujesz?
Wzdrygnąłem się. Jeśli ja to poczuję, to poczuje mnie. A wstrząsać światem w posadach nie chciałem.
– Zawsze starałem się nie czuć – odrzekłem.
– To teraz poczuj. Niekoniecznie to, co w samej głębi, ale ten kamień, który kiedyś tu znakował drogę, a teraz leży pod ziemią albo zeżarte czasem fundamenty jakiejś chałupiny o tam, w tych trawach…
Skupiłem się i zaraz odpowiedział mi trzask gdzieś w oddali i drgnięcie dźgniętej myślą ziemi.
– Teraz skup się na tych resztkach, które pozostały. One też są posłuszne twojemu darowi.
– Mam je jeszcze bardziej zniszczyć? – zdumiałem się.
– Nic takiego nie powiedziałam. Najlepiej, gdybyś je tylko pogłaskał, ale na dziś mi starczy, byś je poczuł. Gdy będziesz czuł głębiej, zaczniesz działać delikatniej. Zmieni się skala wszystkiego.
W ten sposób, marząc o zniszczeniu, zacząłem się uczyć subtelności. Nauki Seemy nie miały nic wspólnego z przestrogami ojca i matki. Tak, jak rzekła – nie kazała mi pętać swoich umiejętności. Wyznaczała im dziwne, precyzyjne zadania i surowo oceniała rezultaty. I wszystko z tego wyrastało. Kiedy kataklizmy zmieniły się w skomplikowaną sieć subtelnych impulsów, powstrzymanie ich stało się intuicyjne. Choć nie przyszło od razu. Wieś Pustoszących wiele razy ucierpiała na mojej wierze w siebie. Lecz wybaczano mi to, bo widziano, że robię postępy.
Kiedy pierwszy raz szedłem na przełęcz, spokojny, że żadna lawina nie pomknie spod moich stóp, wzruszenie zamgliło mi umysł. W podnieceniu pozwoliłem myślom pobiec własnym torem. Wróciłem upokorzony, by natrafić na zagniewaną Seemę.
– Chciałeś tam pójść beze mnie! – krzyczała, wymachując drobnymi pięściami, a wkoło szalała burza.
– Obiecałem ci, że wspólnie je ukarzemy i słowa dotrzymam! Ale musiałem ten pierwszy krok uczynić samotnie.
– Nie! Nie! Nie! Omotają cię!
Płakała, a ja nie rozumiałem czemu. Dopiero, gdy w pół roku później ponownie ruszyłem w górę sam, zrozumiałem. Czekała na mnie w połowie drogi na przełęcz, smutna, ale spokojna. Jakby wiedziała, że tak to się musi skończyć.
– Chodź, pokażę ci… Ale zapamiętaj tę lekcję dokładnie, bo to ostatnia, jaką ci dam.
Wzięła mnie za rękę i delikatnym dotykiem przypominała swoje nauki. Weszliśmy wysoko. Tak wysoko, jak żadne z nas wcześniej nie było. Patrzyliśmy jak maleje wioska i ścigający nas Ogniści. Tyyine z początku kryły się za zasłoną mgieł. Bezmyślnie poprosiłem Seemę, by wezwała wiatr i je przegnała, ale z przestrachem odmówiła. I góry nagrodziły ją za tę cierpliwość. Zerwały jednym szarpnięciem białe firany i pozwoliły oglądać surowe, nagie skały mocujące się z niebem. Widzieliśmy dokładnie skomplikowane rysunki żlebów i pęknięć, podziwialiśmy wytrzymałość mchów, które nic sobie nie robiły z mrozów i wichur, dostrzegliśmy nawet orle gniazdo… To od niego się zaczęło.
– Jak ja im zazdroszczę. Ile bym dała, by się z nimi zamienić – jęknęła Seema.
I niebo zaśmiało się jej w twarz łoskotem burzy. Przylgnęła do mnie.
– Chodźmy stąd… Chodźmy. Znów to zrobiły.
Uciekaliśmy, a Tyyine siekły nas deszczem i ścigały kamiennymi lawinami. Kataklizm, który rozpętaliśmy, przerósł nas oboje, lecz w wiosce winę zań przypisano tylko Seemie. Temu, że poważyła się złamać zakaz nałożony przez starszyznę. Mnie potraktowano pobłażliwie. Porażka miała wystarczyć za karę. Następnego dnia, w strugach ulewy, zaprowadziliśmy Nawałnicę do jaskini. Protestowała i płakała, ale otoczona ciasnym kordonem Pustoszących, nie walczyła. Mi przyszło zawalić wejście do jaskini utrąconym nawisem i wydrążyć w nim szczelinę, przez którą kobieta miała otrzymywać jedzenie i wodę. I przez który doszedł mnie jej żałosny, rozpaczliwy skowyt.
Obiecałem sobie wówczas, że na zawsze odwrócę wzrok od Tyyine. Że nie podzielę losu Seemy. Nie wytrwałem w postanowieniu nawet roku. Nawet dnia! Już w nocy jej skowyt do mnie wrócił, a w ślad za nim wspomnienie tych kilku błogich kroków wśród chmur. Jej uśmiechu, mojej naiwnej euforii. Następnego dnia wziąłem dla niepoznaki wiadra i ruszyłem w stronę strumienia. Umire zatrzymała mnie jednak na granicy ognistego kręgu wioski.
– Przeprawę odbudowują. Spostrzegą cię. Weź siekierę, jakbyś na wyręby miał iść i czekaj. Dam ci znak.
Odtąd stała się moją cichą wspólniczką. Może w ten sposób realizowała marzenie, z którego sama zdołała kiedyś zrezygnować? Jakkolwiek by nie było, kryła mnie. Podpowiadała, kiedy wyjść i jakie szlaki obierać, by nie wzbudzić podejrzeń. Wypuszczałem się więc coraz śmielej w góry, na każdym kroku przywołując nauki Seemy. Brałem w palce drobne kamyki i obracałem je z troską. Uczyłem się dotykać ich jakby to były zwiewne kwiaty. Nigdy nie docierałem wyżej niż do miejsca, z którego mogłem obserwować gniazdo orłów. Nawet wtedy, gdy czułem, że już mogę. Ten krok chciałem uczynić razem ze swoją mistrzynią.
***
Dziś wstałem jeszcze przed świtem. Wyszedłem przed chałupę i ujrzałem, że na okolicznych szczytach rozsiadły się władające Tyyine duchy, odziane w ciężkie, burzowe chmury. Przy ognistym kręgu Umire wcisnęła mi do ręki mały kryształ górski – wydmuszkę w której chybotał się płomień.
– Werih… Zanieś im ode mnie – poprosiła.
Ukryłem go w sakiewce zawieszonej na szyi i ruszyłem spiesznie. Góry zamruczały burzą, przyjmując wyzwanie.
Zawalisko u wejścia do jaskini obróciło się w pył, gdy tylko zacisnąłem pięść. Seema siedziała na przyrzuconym niedźwiedzim futrem głazie, wyniszczona i upokorzona, jak nigdy wcześniej. Nie ruszyła się wpierw, jakby spodziewała się, że i ja ją mamię. Dopiero, gdy wziąłem ją za rękę, zaśmiała się grzmotem.
– To dziś… Dziś im za wszystko odpłacimy!
Mimo śladów, jakie na jej duszy pozostawiło uwięzienie, wciąż potrafiła wczuć się w każdą kroplę deszczu i oddech wiatru. Góry ucichły, obserwując z ciekawością tych, którzy rzucili im wyzwanie. Gdy minęliśmy miejsce, z którego poprzednio nas przegnały, wiatr poderwał czarne chmury, odsłaniając nam groźne, postrzępione szczyty. Wskazałem Seemie jeden – nie najwyższy może, ale samotny, jakby z daleka ostrożnie obserwowany przez pozostałe. Przystała na ten cel.
Od tego momentu każdy krok okupiony był okrutnym wysiłkiem, ale i nagrodzony pięknem, co chwila zaskakującym nas na nowo. Z chmur lunął deszcz, tworząc wspólne, harmonijne tło dla dumnych skał, ponurych piarżysk i miękko żłobionych dolin, którymi gnały stada kozic. Tyyine stawiły godny opór, zmuszając nas do mierzenia się ze śliskimi, pionowymi ściankami, kaleczenia dłoni o ostre kamienie i znoszenia przenikliwego chłodu. Gdy chwiejąc się ze zmęczenia, stanęliśmy na wąskiej brzytwie grani, deszcz ustał, a pojedynczy promień zachodzącego słońca polizał śliskie ostrze, które dzieliło nas od wymarzonego szczytu. Zrozumiałem, że zawsze się myliłem. Tyyine nie potrzebowały naszych darów, by nas pokonać. To my chwytaliśmy się ich bezwiednie, w przestrachu, jak wojak, który wymachuje bronią i krzyczy, by wydać się przeciwnikowi potężniejszym. Wziąłem Seemę za rękę i poprowadziłem po grani, lawirując między uderzeniami wiatru. Żaden głaz nawet nie drgnął, żadnym żlebem nie ruszyła lawina, a chmury rozsiadły się wyczekująco na sąsiedniej grani, chowając pioruny głęboko w trzewiach. Tyyine powitały nas jak zwycięzców i teraz czekały na cios.
Lecz ja już nie zamierzałem im go zadać. Patrzyłem urzeczony na rzędy garbatych, skalistych olbrzymów tworzących długie łańcuchy grani. Podziwiałem maestrię wzorów wyrzeźbionych na ich ciałach przez deszcze i mrozy. Głęboko pokłoniłem się ciemnym szponom turni i jedną myślą odrzuciłem swoją broń. Tyyine przyjęły to pomrukiem dalekiej lawiny, która już nie należała do mnie.
– Co robisz?! – krzyknęła Seema.
Nie odpowiedziałem, tylko objąłem ją ramieniem. Miała prawo czuć się zdradzona.
– Nie! To się tak nie skończy! – krzyknęła i burza na równoległej grani rozwinęła potężne, czarne skrzydła.
A potem nagle Seema wyrwała mi się i z płaczem ruszyła ku prowadzącemu w dół żlebowi. Obślizgnęła się kawałek, szczęściem niewielki. Przywarła do skał tam, gdzie upadła i przytuliła twarz do kamieni.
– Werih! Werih! Ona…! – szlochała i śmiała się równocześnie.
– Wiem – odparłem.
Ta burza też już nie była jej.
***
Siedzę teraz na szczycie, oplatając rękoma kolana. Ona jest niżej, ale wiem, że tak jak ja wpatruje się w nadchodzącą nawałnicę. Też myśli, czy zdoła powstrzymać się przed wyrwaniem jej lejców z rąk Tyyine. Znamy już warunek. Jeśli chcemy tu zostać, musimy odrzucić broń, jaką nam dano. Stać się słabi jak nieobdarzone szczenięta. Nie dlatego, że Tyyine są zawistne. One są obojętne. Ale dlatego, że słuchając własnej potęgi nie potrafimy wsłuchać się w ich głos.
Czuję jak grzeje mnie podarek Umire. Zejdę z nim do Seemy. Mógłbym ją zawołać, ale czuję, że przeczekiwanie burzy na odsłoniętym, górskim wierzchołku, to prowokowanie samego siebie. Buta obdarzonego. Ona, tam niżej, jest chociaż skryta pod nawisem. Usiądziemy, ogrzejemy się od ognia. Jutro pójdziemy po Umire – rozpalimy po raz ostatni jej ogień wśród szczytów. Potem zostaniemy tu do śmierci. Wśród skał i burz, nad którymi władza już nam niepotrzebna.
***
Głos starej widzącej ścichł, splótł się z westchnieniami łowców i ich dzieci.
To była historia, którą każde szczenię w Tyyine słyszało, gdy dorosło na tyle, by zacząć pomagać pobratymcom. Potem słyszało ją jeszcze wielokrotnie, powtarzaną jego braciom, siostrom, wreszcie dzieciom współplemieńców. Nieodmiennie tymi samymi słowami, nieodmiennie głosem widzącej, który na ten czas nabierał męskiego tembru obdarzonego sprzed wieków. Naprawdę zaczynało się ją rozumieć, gdy pierwszy raz wróciło się w gniewie z nieudanego polowania czy walki. Kiedy trzeba było samemu skłonić się pokornie przed siłą gór i przypomnieć sobie, że my za życie na szczytach płacimy jedynie wysiłkiem i goryczą porażki. Pierwsi, którzy nas tu przyprowadzili, musieli odrzucić część siebie. Stać się tym, kim jesteśmy – ludźmi.
Strona 2 z 2
Piękny fragment. Ludzie nierozerwalnie związani z przyrodą, świat, w którym trzeba przestrzegać surowych reguł – bardzo lubię takie opowieści.