Oczywiście, że szukanie samotności w Zakopanem było skazane na porażkę. Takiej prawdziwej, oznaczającej izolację nie tylko mentalną – tę zapewniały Erwinowi hałaśliwe Krupówki – lecz fizyczną. Malutki pokój na góralskiej kwaterze nie wystarczał – przez ściany czuło się obecność innych turystów, a ci przeszli odciśnięci byli na siedziskach krzeseł i zaznaczeni odpryskami na rogach mebli. Byli też J.M.+A.W. wypisani markerem w środku szafy, obwiedzeni serduszkiem. Nie, nie było nigdzie ucieczki. W górach też i przecież wybierając Tatry Erwin to wiedział. Przyjeżdżał tu co roku, wymieniał nieskończoną liczbę „cześć”, „dobry” i „ahoj” na graniach Czerwonych Wierchów, Orlej Perci i w nużącej wspinaczce na Rysy. Ale może właśnie to zadecydowało – co roku było dobrze, czemu tym razem miałoby nie być?
Szybko poznał, że wbrew swojemu przekonaniu nie co roku był introwertykiem. Nie co roku obecność innych wysysała z niego siły. Nie co roku też po te siły właśnie przyjeżdżał. Zazwyczaj nawet nie zauważał, że je tracił. Ważniejsze od nich były doświadczenia, krajobrazy, kondycja – przebiegnięte kilometry i sumy wzniesień oraz pokonane łańcuchy. Tym razem, jeśli miał wrócić, musiał zrobić wszystko, by nie stracić już ani grama sił do życia.
Więc wcześnie, bardzo wcześnie rano i gdzieś blisko! Wbiec na wierzchołek, usiąść na wilgotnej od rosy skale, patrzeć przed siebie, potem uciec, gdy tylko inni nadejdą. Żadna Świnica, Kościelec czy Rysy, nie! Tam na pewno trafiłby na kogoś polującego na fotografie wschodu słońca. Cel musiał być mniej widowiskowy, trochę banalny, niewarty uwagi zmotywowanych, doświadczonych górołazów. Sarnia Skała wydała mu się idealna.
Spozierająca bez śladu zawstydzenia na większy i popularniejszy Giewont. Bliska i łatwa do zdobycia, a przy tym dająca ten przyjemny kontakt z zimnym, chropowatym kamieniem. Dotychczas Erwin traktował ją jako spacer w dni, w które regenerował siły po ciężkich wyprawach. Dawała taką obowiązkową dawkę ruchu, po której mężczyzna mógł bez wyrzutów sumienia iść na obiad suto popijany piwem. Teraz jawiła się ostoją – wreszcie pierwszy raz w głównej roli, z wyjątkową funkcją do wypełnienia. Pakując wieczorem niewielki plecak, Erwin czuł się wobec niej trochę nie w porządku. Dotychczas myślał o Sarniej Skale lekceważąco, teraz zaś stawiał przed nią wielkie zadania.
Czuł się też nie w porządku mijając bramki Tatrzańskiego Parku Narodowego jeszcze przed świtem. Zawsze przestrzegający wszelkich zakazów i nakazów, zaczytujący się w artykułach o filozofii „leave no trace”, wchodził teraz na wciąż spowite półmrokiem ścieżki, które powinny o tej porze należeć do zwierząt. I po co? By dać sobie odrobinę ulgi.
– Zdrowy egoizm nie jest zły – stwierdził na głos, by dodać sobie otuchy.
To zdanie zaczerpnął od starszej siostry, która motywowała nim unikanie rodzinnych spotkań. I choć nigdy go nie przekonywało, to w jakiś szczególny sposób podnosiło na duchu, gdy klął się w myślach za postawienie na swoim albo za odmówienie pomocy. W tej sytuacji zadziałało trochę jak placebo. Niby nie było lekarstwem na chorobę, która go trawiła, ale organizm nauczył się w nie wierzyć.
Początkowo łagodna stromizna malowniczej, reglowej dolinki stopniowo narastała. W miarę tego i Erwin przyspieszał. Liczył w myślach kroki – do ośmiu i nowa fraza, jak w tańcu. Gdy szlak począł się wspinać po szarych, wyślizganych kamieniach w kierunku Drogi nad Reglami, mężczyzna puścił się truchtem. Choć Słońce już wzeszło, droga tonęła w szarościach. Chmury wisiały nisko, a wśród drzew snuły się chłodne mgły. Zawilgotniałe liście strącone przez wichurę poprzedniego dnia oblepiały ścieżkę. Gdyby nie ich żywy, zielony kolor, można by pomyśleć, że to jesień, a nie środek lipca.
Ostry zakręt, jeszcze kilka, jeszcze kilkanaście, jeszcze… Erwin zatoczył się lekko, wybiegając na Czerwoną Przełęcz, z której szlaki rozchodziły ku Sarniej Skale i w dół – w Dolinę Strążyską. Narzucił sobie za mocne tempo. Wyłączył stoper i oparł dłonie na kolanach. Chłodny wiatr szalał nad ogołoconą z drzew polaną, szarpał porzuconą przez jakiegoś debila przeciwdeszczową peleryną i chłostał Erwina po plecach. Mężczyzna nie czuł chłodu. Zresztą nawet gdyby było inaczej, przyjąłby to z radością. Pogoda gorsza niż w zapowiedziach zwiększała szansę na samotność. Erwin rozprostował się powoli. Podszedł do targanej wiatrem peleryny, zwinął ją i wcisnął z trudem do malutkiego plecaka biegowego. Zabrał też porzuconą butelkę po piwie.
– Dobra. Pięć minut i jestem na górze – rzucił do siebie, ponownie uruchamiając stoper.
Za granicą lasu rozpościerała się łagodna łączka, dalej zaś nieurodzajną ziemię zdobiły niewysokie drzewa, paprocie i bogactwo poskręcanych, zielonych kosodrzewin. Oblepiały zbocze, z którego wyrastała naga, potrzaskana skała, niczym samotna twierdza na szczycie, opierająca się od wieków mrozom, wiatrom i deszczom. Ścieżka obchodziła ją z prawej strony. Najpierw tuliła się do kosówek, by dalej wedrzeć się między potrzaskane głazy. Erwin zwolnił na stromiźnie. Zziajany, pomagał sobie przy wspinaczce rękami. Wychynął wreszcie zza kamienistego progu, spojrzał na skalną grzędę znaczącą pierwszy wierzchołek Sarniej Skały i znieruchomiał, rażony wściekłością.
Kobieta siedziała na płaskim głazie, oparta o kamienny pióropusz. Może pod pięćdziesiątkę, może starsza… Jedna z tych, które z łatwością wbijały się w trekkingowe spodnie i koszulki termoaktywne, po czym wyprzedzały wysportowanych studentów na podejściu od Hali Gąsienicowej na Zawrat. Zazwyczaj je podziwiał i w myślach wyrażał nadzieję, że za ćwierć wieku będzie w podobnej formie, tej jednak nienawidził z całego serca. Nienawiścią irracjonalną, niezawinioną, ale głęboką. Kobieta, dotąd pochylona nad kubkiem parującej herbaty, obróciła się na chrzęst kamieni. I w jednej chwili Erwin ujrzał, że czuła do niego dokładnie to samo, co on do niej.
Spojrzenia skrzyżowały się gdzieś w chłodnym powietrzu. Złorzeczące, agresywne, drapieżne. Tak jednoznacznie wyrażające emocję, tak szczere, że pozostawało tylko jedno rozwiązanie. Oboje parsknęli śmiechem. Krótkim, ale wystarczającym, by złapać dystans.
– No żesz… – Kobieta podniosła się, zgarniając z ziemi termos. – Żeby nawet w taki dzień człowiek nie mógł spokojnie posiedzieć.
– No… – Erwin wzruszył ramionami. – Pani zostanie, przejdę na drugi wierzchołek.
Siedzieli więc każde na osobnej skale, rozdzieleni bruzdą, w której zatrzymał się całun mgły. Dwie pozornie samotne wyspy, niedostrzegające siebie wzajem, zwrócone twarzami w przeciwne strony… Pozornie. Bo całe to udawanie nie miało sensu. Kobieta, choćby odwrócona, wciąż na ostatnim planie myśli dostrzegała wysportowaną sylwetkę studenta z plecakiem biegowym, otulonego teraz w ciepły polar. Wiedziała zresztą, że on też cały czas ma pod powiekami jej czerwoną czuprynę i zieloną kurtkę.
Wiatr się wzmagał, a Erwin tkwił na skale nienaturalnie nieruchomy. Rozsądnym byłoby się schować gdzieś za kamienne przepierzenie albo zwyczajnie rozruszać się nieco. Ale to złamałoby imitujący niebycie bezruch.
– Co za absurd – rzucił do siebie szeptem.
Zgiął palce, by wcisnąć ich końce w rękawy polaru.
Nie widział jak przez masyw Giewontu przelewają się czarne chmury. Dopiero gdy zawisły tuż nad nim, pochłaniając ostatnie ślady letniego dnia, mężczyzna zdał sobie sprawę z tego, że się trzęsie.
– Koniec tych bzdur.
Wstał gwałtownie, z zamiarem zejścia niżej. Spojrzał na sąsiedni wierzchołek Sarniej Skały i przez moment ucieszył się, że pogoda przepłoszyła wreszcie dziwną kobietę. Potem jednak dostrzegł ją siedzącą w obniżeniu terenu, wygodnie umoszczoną w zacisznym miejscu między skałami. Fakt, że żeby zejść ze szczytu musi ją minąć, przyniósł mu nieoczekiwaną ulgę.
– Nie zimno? – rzucił machinalnie, wciskając dłonie mocniej w rękawy.
– Mam herbatę. Poza tym tu nie wieje – odparła, przesuwając się nieco, jakby chciała mu zrobić miejsce.
Zawahał się. Właściwie nie chciał nawiązywać z nią bliższego kontaktu, nie po to tu przyszedł. Z drugiej strony tam na dole czekało Zakopane zatłoczonych knajp i busów.
– Jak już i tak sobie ten dzień popsuliśmy… – dodała kobieta z krzywym uśmiechem.
„Może rzeczywiście już nie robić z tego cyrku”. – Erwin podobnie zgryźliwie uśmiechnął się w myślach. Znał pułapkę, w którą oboje wpadli. Był nauczony zagadywać do ludzi spotkanych gdzieś na szczytach. Ile to razy wypił z jakimiś starymi górołazami po łyku śliwowicy w wietrzny dzień na Kozim Wierchu albo śmiał się z bandą nieznajomych studentów, popatrując ze Szpiglasowej Przełęczy na pędzącą znad Słowacji burzę? Dlaczego miałby się teraz tego wyrzec, skoro jego plan i tak poszedł w drzazgi? Po chwili siedział już obok kobiety i popijał herbatę z plastikowego kubka.
– Jarzębina. – Podała mu rękę.
– Ooo… Er…
– Tak, wiem, oryginalne. A pan jak się nazywa?
– Erwin. Też raczej odległa pozycja w rankingu popularności.
Wymienili uśmiechy i zamilkli. Sarnia Skała otaczała ich teraz kamiennymi palcami. Kilka rosnących poniżej drzew szamotało się na wietrze wśród szumiącej kosodrzewiny. Wyciągały gałęzie ku kryjówce ludzi. Jarzębina bezwiednie sięgała do nich i gładziła palcami mokre liście. Erwin odniósł wrażenie, że czuła się w tym miejscu jak u siebie. Tak naturalna, doskonale dopasowana. Otworzył usta, by zapytać jak często tu bywa, ale go ubiegła.
– Dlaczego akurat Sarnia?
– Bo blisko, bo szybka droga.
Tego, że chciał się schować przed ludźmi nie mówił. Po co? Powiedzieli to sobie spojrzeniami na początku.
– I nic poza tym?
– Widok. Ale dziś taki nie bardzo. – Zamilkł na chwilę. – A ty? Dlaczego tutaj?
– Dla jej wyjątkowości.
Zamieszał się nieco.
– Wyjątkowości? Na tle Tatr…? No nie wiem.
– Lubię miejsca, z których wszyscy się wycofują. Chyba to mnie tu zawiało.
Odwrócił twarz, by nie dostrzegła jego rozbawienia. Widział ludzi wycofujących się z drogi na Przełęcz pod Chłopkiem czy z Orlej Perci. Ale z Sarniej Skały? Może rodzina z dzieckiem w nosidełku albo panienka w butach na obcasie…
– Nie mam na myśli ludzi. – Jarzębina patrzyła wprost na niego z pewną niecierpliwością. – Kto by tam się znał. Ale las wie, co robi. A stąd się jakoś wycofał.
Erwin rozejrzał się wokoło, by przywołać odciśnięte w pamięci krajobrazy, gdyż przesłaniały je albo skały albo mgły. Rzeczywiście. Wokoło regle wspinały się znacznie wyżej i tylko Sarnia Skała pozostawała naga, surowa. Las obniżał się tu o dobre sto metrów.
– Wiesz, że nigdy nad tym nie myślałem?
Spojrzała na niego z satysfakcją.
– Jesteś botanikiem? – zapytał.
– Może trochę… Ale nie, nie wiem, dlaczego tak się stało. Może po prostu drzewa lepiej umieją uszanować potrzebę samotności.
Erwin pokiwał głową. Podobała mu się ta baśniowa interpretacja, jak bardzo niczego by nie tłumaczyła. Podobał mu się ton, jakim Jarzębina ją przedstawiała. Pewna naturalność, która pozwalała myśleć, że kobieta sama wierzy w tę opowieść.
– Przepraszam, że ci tak tutaj wtargnąłem.
– I wzajemnie.
– Ty byłaś tu pierwsza.
– Tak… Jak tak na to spojrzeć, to nie miałeś szans.
– Zawsze jesteś tu tak wcześnie?
– Tak. Zawsze jestem…
W tym ostatnim zdaniu była bardziej dosłowna niż Erwin z początku przypuszczał. Została jeszcze na szczycie, gdy on odchodził. Tkwiła na miejscu dwa dni później, o podobnie ponurym świcie i była przy zachodzie słońca w poniedziałek w kolejnym tygodniu, gdy Erwin postanowił zasmakować samotności przed wizytą w restauracji. Pogoda była ładna, ludzie obsiedli więc gęsto skalne grzędy i gdakali zaciekle. Jarzębina zeszła nieco niżej. Przycupnęła wśród kosodrzewin, w pobliżu bujnej kępy paproci. Jej czerwona czupryna wybijała się spośród zieleni niczym wabiący owady kwiat. Erwin z wahaniem obszedł skałę i ruszył ku kobiecie. Poskręcane gałęzie kosodrzewin łapały go za nogi, próbowały przewrócić, kłuły igłami, które zazwyczaj zdawały mu się miękkie. Jarzębina zaśmiała się i wskazała mu przerzedzony nieco pas, który z odrobiną dobrej woli można by nazwać ścieżynką.
– Sprytnie się tu zabunkrowałaś. Brnie się jak przez zasieki.
– Dzięki temu spokojniej – skonstatowała oczywisty fakt.
Usiedli na luźnych kamieniach, drażnieni w plecy igłami kosówek. Spojrzenia utkwili w ścianie Giewontu. Erwin wyciągnął z plecaka herbatę, poczęstował Jarzębinę. Przy tej dojrzałej, pogodnej kobiecie zapominał, że na Sarniej Skale nie jest sam. Czuł, że może po prostu być ze swoimi myślami, a zdawkowe rozmowy nijak tego nie naruszają. Głównie zresztą mówili o przyrodzie. Jarzębina wskazywała mu jakieś rosochate drzewo z rzadkimi igłami i zachwycona mówiła:
– Ta to jest niezłe ziółko. Mieszaniec taki. Trochę z gór, trochę z nizin. Nazywa się ją sosną drzewokosą. Ma charakterek, mówię ci.
Czuł się przy niej bezpiecznie. Pozwalali sobie kompletnie nie interesować się sobą nawzajem. Nie groziły mu więc pytania: „ale dlaczego chcesz być sam?”, „no ale co się z tobą stało?”. Wiedział, że Jarzębina nie będzie nagabywać go o plany ani pouczać, że „lata lecą”. Zastanawiał się nawet, czy gdyby postanowił tak po prostu więcej nie zejść z Sarniej Skały w ogóle zwróciłaby na to uwagę? I choć głód coraz bardziej mu doskwierał, Erwin nagle złapał się na tym, że chce ów pomysł sprawdzić. Jakiś chochlik prowokował go: „tym razem niech ona pójdzie pierwsza, tym razem niech szczyt zostanie dla ciebie”.
Strona 1 z 2