Więc trwał, choć zwykle góry po zmroku oddawał zwierzętom. Trwali oboje, zapatrzeni w rozgwieżdżone niebo. Nocny chłód doskwierał, do tego senność zaczęła wypierać początkowy zachwyt, a obecność Jarzębiny stała się prawie tak drażniąca jak przy pierwszym spotkaniu. Erwin zaczął żałować swojego pomysłu. Nie miał przy sobie nawet ciepłej kurtki, o sprzęcie biwakowym nie wspominając. Ba! Brakło mu nawet latarki, gdyż telefon praktycznie mu się rozładował. Ani siedzieć ani iść. Głupio byłoby połamać nogi na jednym z najłatwiej dostępnych szczytów w Tatrach.
– Nie masz może zapasowej czołówki? – zagaił zirytowany do Jarzębiny.
Sięgnęła do plecaka. Po chwili ostra wiązka światła z maleńkiej żaróweczki cięła niebo.
– Proszę. Weź.
– O, fajna. Ale masz coś dla siebie?
– Mam. – Zabrzmiała nieszczerze.
– Na pewno?
– Nie potrzebuję.
Mężczyzna wstał.
– Ty nigdy stąd nie schodzisz, czy co? – rzucił bardziej nerwowo niż by chciał.
Przesłoniła ręką snop światła, który uderzył ją w twarz. Erwin nawet nie drgnął, choć czuł, że tworzenie karykaturalnej atmosfery przesłuchania jest tu co najmniej nie na miejscu.
– Czy ja cię wypytuję o cokolwiek? – spytała znużonym głosem Jarzębina.
– Ja się nie zachowuję dziwacznie.
– Nie? Ciekawe co by regle na to powiedziały. Ech… Idź już lepiej.
Poczuł się niepewnie, jakby złamał jakiś pakt zawarty z magiczną istotą. Jakby stracił coś ważnego albo zawiódł kogoś ważnego… Nagle wszystkie legendy i fantastyczne opowieści o rusałkach, zjawach i demonach wydały mu się realne, choć bynajmniej nieprzerażające. Raczej miały w sobie coś szyderczego. Otrząsnął się z absurdalnych myśli.
– Przepraszam… To chyba ze zmęczenia. Pójdę już. Spokojnej nocy.
– Dobrej.
Ruszył wydeptaną ścieżynką, ale tuż pod skalną ścianą spojrzał jeszcze za siebie. Nie spostrzegł Jarzębiny, począł więc przeczesywać światłem latarki gęstwinę kosodrzewin. I nagle promień padł na niewielkie, mierzące może dwa metry, drzewo. Stało kilka kroków od pozostałych, sobie podobnych. Śmiało rozpychało się między głazami, na których jeszcze przed chwilą siedzieli z kobietą. Erwin bezwiednie zawrócił, choć zbliżając się do drzewa czuł wyrzuty sumienia. Przecież dość już wtargnął w jej samotność. Dość niepotrzebnie pytał. Szukać, szpiegować… To nie było uczciwe. Światło prześlizgnęło się po gałęziach, wyławiając spomiędzy zielonych liści czerwone korale jarzębiny. Zupełnie takiego koloru jak jej włosy. Erwin uśmiechnął się lekko.
– Drzewa lepiej umieją uszanować potrzebę samotności, co?
Przyszedł następnego dnia, usiadł w jej cieniu, choć trudno tam było o wygodne miejsce.
– Powinienem był się domyślić – rzucił. – Nie gniewaj się.
Przyjęła go cierpliwie. Tamtego dnia i w kolejne. Czasem rozpościerała nad nim w milczeniu gałęzie i wtedy on mówił, czasem siadała, jak wcześniej, gdzieś na głazach, z herbatą i pozwalała się wypytywać.
– Najgorzej to było w pięćdziesiątym szóstym, jak mnie odkryli – westchnęła. – Już myślałam, że zniszczą zupełnie tę moją samotność.
– Odkryli?
– Nie ma tu drugiej takiej jak ja…
– Chyba nie rozumiem.
– Och… To była wycieczka botaników, nie dziwię się, że nie rozumiesz. – Jarzębina skrzywiła się. – Oni od razu poznali. No, może nie od razu. Ale innych jarzębów turyngskich w Polsce nie widywali. Tylko te pospolite. Więc narobili zamieszania… o rany! A mnie tu przecież przywiało po samotność.
Erwin pokiwał głową ze współczuciem.
– A te tłumy turystów? Oni cię nie męczą?
– Rzadko. Zwykle mnie nie zauważają. Są zajęci sobą. Zresztą zwykle schodzę im z oczu.
– To czemu wtedy byłaś na wierzchołku? Gdy się pierwszy raz spotkaliśmy.
Westchnęła.
– Liczyłam na to, że w taki dzień będę miała Sarnią Skałę tylko dla siebie. Wiesz, kosodrzewiny są raczej milczące. Uparte, trochę zadufane w sobie. Ale sosny, jarzęby… Te to dopiero potrafią być gadatliwe. Czasem dobrze usiąść, dotknąć skały. Ona daje taką prawdziwą samotność. Ona po prostu jest i wtedy ja po prostu jestem… No i nagle byłeś ty.
Erwin zaśmiał się na wspomnienie ich pierwszej wymiany spojrzeń.
– Gdybym wiedział, że tak to się potoczy…
Nie odpowiedziała, a on nie spostrzegł, że gdy w godzinę później odchodził, patrzyła na niego podobnie jak przy tym pierwszym spotkaniu.
Czuł się przy niej dobrze. Nie zauważył nawet, że coraz rzadziej rozmawiała z nim przybrawszy ludzką postać, a jeśli nawet to czyniła, jej twarz zdawała się starsza, pobrużdżona zmarszczkami niczym spękana kora. Niewiele to zmieniało. Starczyło mu usiąść w jej pobliżu, by czerpać z jej samotności.
– Niedługo wyjeżdżam, to ostatni tydzień – powiedział pewnego dnia ze smutkiem.
– To dobrze – odparła.
Słowa z trudem wydzierały się z suchego gardła szeleszczące, szorstkie.
– Nie jestem pewien. Boję się czy bez ciebie dam radę. Myślę, że gdyby nie ty, nie zdołałbym się tak od wszystkiego odciąć. Ludzie wciągają bez litości.
– Nie bój się. Weźmiesz stąd wszystko, czego ci będzie potrzeba.
Nie wiedział, czy miała rację, ale czuł, że musi zrobić wszystko, by tak się stało. Przez ostatnie, krótkie pobyty na Sarniej Skale, czerpał z jej bliskości ile tylko mógł. Zatapiał się w tym bezwzględnym pragnieniu samotności, które rzuciło w Tatry drzewo z dalekich stron. Gładził korę, dotykał liści. Zauważył, że owoce – dotąd piękne, wyraziście czerwone – pokurczyły się i zbrązowiały. Przychodziła ich pora. Jarzębina zresztą jednego dnia sama poczęła się żalić:
– Stara już jestem. Zmęczona. Tak bardzo potrzebuję spokoju.
Zmartwiła go. Przecież nie mogła liczyć na to, że Sarnią Skałę przestaną nawiedzać tłumy. Zdawało się też, że drugi raz nie znajdzie sił na podróż z wiatrami w świat.
Gdy przyszedł się pożegnać stała skulona, z podkurczonymi gałęziami i oklapłymi liśćmi. Zdawała się schorowaną, garbatą staruszką jakie można było spotkać na ulicach miasteczek, człapiące krok za krokiem do apteki czy na lokalny bazarek. Tylko że ona nie miała jak iść, rozjaśnić sobie życia miejscem lepszym, dającym to, czego potrzebowała. Bolała go myśl, że zostawi tu kobietę samą, otoczoną przez tych wszystkich rozgdakanych ludzi. Jeszcze bardziej, że nie zobaczy jej za kilka miesięcy, gdy znów odwiedzi Sarnią Skałę. I nagle olśniła go prosta myśl. Prędko zerwał kiść jarzębiny i ostrożnie schował do plecaka.
– Znajdę ci lepsze miejsce, bez tych tłumów. I tyle spokoju, ile zapragniesz. Jestem ci to winien.
Zbiegając sprawnie ze skalnego progu czuł się uspokojony. Wiedział, że miała rację. Zdołał wchłonąć dość samotności dumnej, nagiej Sarniej Skały i wyjątkowego drzewa na niej rosnącego, by zbudować sobie wewnątrz schronienie przed światem.
Nie mógł już zobaczyć jak za jego plecami zmęczone drzewo stopniowo marnieje, wyssane do cna z tego, co je budowało. Na jesieni pierwsze zgubiło liście, a wiatr połamał mu suche gałęzie. Zimą zapadło się pod ciężarem śniegu. Jarzębina dobrze znała ludzi. Wszystkich, Erwina też, jeszcze zanim przyszedł na Sarnią Skałę. Nie umieli uszanować niczyjej samotności. Nawet starego drzewa, które przemierzyło kawał świata, by wzrosnąć wśród kosówek.
Strona 2 z 2