Wielcy jak góry (część 1.)

***

Wstała szara, zimna namiastka świtu. Otuliłem się szczelniej skórami, tylko dłonie i twarz pozostawiwszy odsłonięte. Góry zaniosły się lamentem, ostrzegły gniazda o swym gniewie oślepiającymi błyskami i uderzyły deszczem. Woda płynęła żlebami, zalewała groty i budziła uśpione strumienie. Stąpałem ostrożnie, przywierając całym ciałem do kamienistych zbocz, by nieostrożnym ruchem nie strącić lawiny. Piąłem się jednak dalej, bo nie mogłem znaleźć odpowiedzi, stojąc w miejscu. Nagle ziemia zadrżała. Zamarłem na moment wsłuchany w jęk skały, za którym rozległ się straszliwy łoskot. Poczułem pęd lawiny jeszcze nim jej czoło ukazało się moim oczom. Chwilę później ujrzałem potężne skały sunące w opętańczym tempie żlebem, którym wędrowałem. Razem z kolejnym gromem błysnęła iskra nadziei – zbocze obok było stabilne. Dzikim skokiem rzuciłem się w bok. Ręce wpiły się w skały, nogi znalazły liche oparcie. Jeszcze jeden skok. Lawina zawiała mi pyłem i żwirem w twarz. Tkwiłem uczepiony wąskiej półki, z jedną nogą wspartą o wystający głaz. O włos ode mnie szedł śmiertelny żywioł. Spróbowałem wydźwignąć się na rękach nieco wyżej, ale bezskutecznie. Zesztywniałe z wysiłku i przemarznięte od deszczu mięśnie nie były w stanie mnie unieść. Wymacałem jakąś szczelinę, w której oparłem drugą stopę – pozwalała przynajmniej odrobinę odciążyć cierpnące dłonie. Pode mną ział zasłany piarżyskami kocioł. Ze ściany poniżej wystawały pojedyncze skały i półki, lecz niemożliwością zdawało mi się zatrzymanie na którejś z nich.

Spojrzałem w górę – jeśli miałem zginąć w tej nawałnicy, to nie tchórzliwie szukając skrawka ziemi pod stopami – i ujrzałem dwie grupy ptaków o barwach piór rozrywających szarość nieba. Przyuczonych zapewne przez ludzi równin, by przybierały kolory oddziałów, którym służyły. Zderzyły się w powietrzu chaotycznie próbując wzajem zmusić się do ucieczki. Nie raniły się jednak. Druidzi byli jednym plemieniem i nawet tresura nie zniszczyła tego do końca. Póki byli dzicy, bronili swoich terytoriów, ale nie krzywdzili się wzajem, a i w ciężkiej zimie potrafili odstąpić sobie skrawek mięsa. Po krótkiej kotłowaninie wrogie grupy z wrzaskiem pognały w swoje strony. Tylko dwie istoty zwarły się nad moją głową. Orzeł, którego nie pomieściłoby pięć orlich gniazd i jaszczur, z przyprawionymi do grzbietu, nietoperzymi skrzydłami.

Patrzyłem na tę walkę oniemiały. Jaszczur był potężniejszy, lecz z większym trudem utrzymywał pułap. Wpił się na moment w pierś orła przednimi, uzbrojonymi w pazury łapami, paszczą próbował sięgnąć ku podstawie skrzydła. Obaj przetoczyli się przez powietrze z furkotem, zbliżając niebezpiecznie do skalnego szczytu. Wówczas jednak gad puścił i poderwał się do lotu. Zrozumiałem, że chce się wycofać. Byłem pewien, że przeżyłby upadek, który roztrzaskałby skrzydła orła, a jednak uciekał. Ptak, pomimo ran, z zajadłością rzucił się na wroga, nadganiając go bez trudu. Atakował, ryzykując ponowne pochwycenie. Jaszczur wił się, próbował unikać, pierzchać i odstraszać wroga kłapnięciami paszczy, lecz w pewnym momencie szpony przeciwnika rozpłatały mu wierzch skrzydła u samej jego nasady. Druid począł tracić wysokość, orzeł zaś nie ustępował. Nagle ujrzałem, że przegrany trzyma coś w podkulonych tylnych łapach. Ptak za tym właśnie zanurkował i jeszcze przez chwilę widziałem morderczą walkę, gdy jaszczur odzyskał na moment siły do obrony. Wyszarpywali sobie… co? Zdobycz? Nie pojmowałem tego. W deszczu sypały się pióra, po potężnych ciałach płynęła krew. Żaden druid nie zapłaciłby tyle za jedzenie. Nie latem. I nagle orzeł oderwał się od wroga, dumnie unosząc w szponach bezkształtny tobołek. Przegrany zaś runął w dół, wprost do kotła, który otwierał się pod moimi stopami. Dostrzegłem że próbuje się jeszcze przedzierzgnąć w inną istotę. Jaszczurza skóra odpadała płatami, skrzydła wykrzywiały się, skręcały i kruszyły. Nie widziałem końca tej przyprawiającej o dreszcze przemiany. Usłyszałem tylko głuchy łomot na kamieniach. W tej samej chwili orzeł zniknął mi z oczu za wierzchołkiem góry. Patrząc za nim zebrałem wszystkie siły i szarpnąłem się znów ku niebu. Chciałem podążyć za zwycięzcą, nie za pokonanym. Mięśnie uległy wreszcie mojej woli i zdyszany wdrapałem się na nagą półkę skalną, której ledwie starczyło, bym usiadł skulony, tuląc się do ściany. Przeczekałem do zmroku, kiedy to deszcz nieco osłabł, a jedynie wiatr niósł jeszcze odgłosy gromów. Trząsłem się z zimna, przemoczony i wyczerpany, świadom, że w absolutnych ciemnościach nie mam szans stąd zejść, ani wrócić wyżej. Godziny mijały – każda coraz zimniejsza. Podnosiłem głowę, by pamiętać o niebie i o wyzwaniach, które na mnie czekają. Powtarzałem sobie, że jestem wodzem gniazda (czy tylko jeszcze pragnę nim być?), więc deszcz i skała nie mogą mnie tak łatwo zmóc. Lecz tamtą noc spędziłem przepełniony lękiem i szacunkiem do żywiołów Tyyine – i to było dobre.

Trzy razy zasypiałem i trzy razy budził mnie ostrzegawczy wrzask w głowie, gdy bliski byłem zsunięcia się ze skalnej półki. Za czwartym razem, już o szarym świcie, z drzemki wyrwało mnie bolesne zwodzenie. A więc przegrany żył. Żył i przywdziawszy skórę dzikiego kota wykrzykiwał swoją żałość nagim skałom. Widziałem, że jest połamany, gdy wdrapywał się w górę po piarżysku. Jego ciało pracowało nieharmonijnie, co chwila przeszywane drgawkami bólu, jednak był dość zwinny i silny, by nie ulec. Podniosłem kamień i cisnąłem za druidem.

– Pomóż mi! – krzyknąłem.

Spojrzał na mnie, ale zaraz znów się odwrócił. Szerokie łopatki zapracowały nierówno, kiedy jednym pewnym skokiem znikał w cieniu skał. Dzień budził się ponury, ale spokojny. Rozejrzałem się ostrożnie. Panika zagnała mnie na półkę, z której nawet w pełni sił niełatwo byłoby mi wrócić. Gorzej jednak, że nie było sensu wracać. Lawina przeorała żleb. Tam, gdzie zamierzałem zejść na bezpieczny szlak, odcinała się jaśniejszym kolorem powierzchnia obrywu. Droga na piarżysko wiodła zaś po śliskiej ścianie, która zaraz chowała się pod przewieszką. Już chwytała mnie frustracja, gdy spostrzegłem znów druida. Powoli, patrząc ku mnie, przeszedł skrajem poziomej rysy, której wcześniej nie spostrzegłem, po czym zniknął za załomem. Wychylił na moment łeb i znów zniknął. Pojąłem, że wskazuje mi możliwą drogę w dół.

Rozpłaszczony na skalnej płycie opuściłem się powoli na najbliższą półkę. Dalej pochwyciłem się jej rękami, a stopami zacząłem macać za oparciem niżej. Potrącona skała poleciała w dół z hałasem. Podciągnąłem się nieco i zaparłem stopy w rysie, którą wskazywał druid. Kilka głębokich wdechów. Pot lał się ze mnie, a serce waliło w piersi jak oszalałe. Kolejny ruch – tym razem sunięcie po skosie w bok, by dotrzeć do skraju przewieszki. Odchyliłem się i ujrzałem serię skalnych występów schodzących na piarżysty jęzor wlewający się do kotła. Zszedłem na pierwszy z nich, oparłem się plecami o ścianę, rozmasowałem ramiona i ruszyłem w dół. Byłem już blisko bezpiecznego gołoborza, kiedy nagle nade mną śmignął ciemny kształt dzikiego kota. Bestia wróciła, z niewiarygodną szybkością i gracją gnając po kamieniach nad moją głową. Nie przyspieszałem, ani nie znieruchomiałem. Jeśli druid polował, mogłem mu stawić czoła tylko na pewnym terenie. Przed kolejnym ruchem spojrzałem jeszcze w górę. Na ciemnym pysku usianym szaro-białymi plamami błysnęły ogniki oczu. Była w nich determinacja, którą znałem tylko z ludzkich twarzy – nie było szału bestii. Przy każdym kolejnym skoku wielkiego kota widziałem ślady krwi, jakie zostawiał w ścianie i nienaturalne ustawienia ciała, gdy połamane kości przemieszczały się pod skórą. Druidzi – nawet bardzo młodzi – doskonale się goili i mieli w sobie połączoną wytrzymałość wszystkich zwierząt, które w nich drzemały, ale rzadko który, wykazywał się taką siłą, będąc ranny. Następnym susem dopadł do szczeliny tuż nad moją głową. Po karku przeszedł mi dreszcz, jakby skóra szykowała się, by poczuć ból. I wówczas z pyska bestii wydobył się niski, kobiecy głos.

– Gdzie odleciał? Gdzie ją zabrał?

Milczałem, próbując pojąć, o co istota pyta.

– Widziałeś?! – warknęła i w drżeniu wzbierającym w gardle drapieżcy wyczułem determinację kobiety szukającej swego młodego. Kobiety. Nie samicy wilka czy żbika. Kobiety. Wykonałem kolejny powolny ruch, przybliżający mnie do piargów.

– Mów! Widziałeś?! Przetrącę ci kark i rozszarpię zwłoki, jeśli…

– Proszę! Będziesz miała czym nakarmić swoje małe, jeśli zgadniesz, gdzie go szukać – parsknąłem, nie przerywając marszu.

– Zabiję cię za to, zabiję! Mów!

– Powiem – odparłem łagodniej, by ją uspokoić. – I ty mi jednak pomóż. Dasz mi teraz zejść bezpiecznie i ostrzeżesz, gdybym zboczył z drogi. Później opowiesz mi coś o innym druidzie. Wówczas ja opowiem ci, co sam zobaczyłem, gdy ty spadłaś.

Druidka położyła uszy po sobie, obnażyła kły, ale w jej smutnych oczach widziałem zgodę.

Żadnego z nas nie usatysfakcjonował w pełni ten układ. Widziałem jej rozczarowanie, gdy wskazywałem kierunek i tłumaczyłem, kiedy straciłem jej młode z oczu. Ona nie umiała mi niczego opowiedzieć o tym, którego szukałem. Wyjaśniła mi jednak, co zaszło w niebiosach. Dotąd ludzie poprzestawali na oswajaniu druidów i czynieniu ich bronią w bieżących walkach. Teraz jednak ich wodzowie spojrzeli w przyszłość. A przyszłością armii, jak i plemienia, są młode. My kształcimy swoje szczenięta od małego, by były silne i posłuszne. I oni dostrzegli w tym szansę. Posyłali najbardziej okiełznanych druidów – tych, którzy poczęli się mianować przyjaciółmi ludzi, dopuszczani byli do ich namiotów i mogli wygrzewać się przy przenośnych, żelaznych paleniskach – by wyszukiwali młode i odbierali je dziczy. Nieważne, czy były to dzieci druidów służących tej stronie, czy drugiej… Młode miały iść na wychowanie na równiny. Niczym gończe psy – miały stać się wierne i oddane ludziom. Spytałem ją, której stronie służyła. Tym z zachodu, powiedziała, a ja wtedy zrozumiałem jej rozczarowanie.

– Zdradzili cię – powiedziałem.

Pokiwała łbem i powoli się przeciągnęła. Dostrzegłem, że mięśnie zagrały równiej niż gdy zaczynaliśmy rozmawiać. Wyciągnąłem pasek mięsa, a ona wpatrzyła się w nie, oblizując.

– Ludzie już nie powinni cię karmić. Dość im za to oddałaś – odpowiedziałem twardo.

– Ludzie mnie dobrze karmią. Świeżym mięsem.

Splunąłem na ziemię.

– Ja się nie karmię świeżym, ale moich szczeniąt nikt nie tknie bez mojej zgody.

Obnażyła kły, podrażniona.

– Ludzie mnie dobrze karmią – powtórzyła. – Świeżym mięsem. Ludzkim mięsem. Nie twoich młodych, ale twoich braci i sióstr.

Zmartwiałem. Słyszałem pogłoski, że w jakimś zniszczonym w potyczkach obozie wojskowym znaleziono rozszarpane przez druidów zwłoki ludzi Tyyine. Potem ktoś nawet doniósł, że widział ciała powiązanych mężczyzn, przeznaczonych na żer dla drapieżników. Nie wierzyłem w to. Nie chciałem?

– Co ty mówisz?! – wybuchnąłem, ale ona mnie nie słuchała.

– Wrócę do nich i będę pilnować młodej. – Obróciła się i ruszyła w swoją stronę.

– Stój! Głupia! Stój i mów, czy to prawda!

Po grzbiecie przeszedł jej dreszcz, sierść wzdłuż kręgosłupa lekko się zjeżyła.

– Ja mówię tylko prawdę – zasyczała.

Odprowadziłem ją wzrokiem. Ten obraz – bezwolnej, oswojonej bestii – pozostał mi pod powiekami na kolejne noce. Dniami szedłem przed siebie, z daleka patrząc na przetaczające się dołem oddziały. Próbowałem znaleźć kolejne potwierdzenia i je dostałem. Widok najohydniejszej, biernej śmierci powiązanych ludzi, rozszarpywanych przez bestie. On we mnie coś złamał. Uciekłem od niego, bezmyślnie obrałem drogę ku gniazdu. Nie dotarłem do niego i powinienem za to dziękować duchom, bowiem rozjuszyłbym tylko moich pobratymców i poprowadził ich do zguby. Szczęściem przeznaczeniem nas wszystkich w tamtym czasie było gnać ślepo po górach. Najpierw nie starczyło dnia, by zmęczone nogi zaniosły mnie na przełęcz, a gdy kolejnym rankiem ją przekroczyłem, wszystko się zmieniło.

Strona 2 z 3

Comments

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *